czwartek, 19 stycznia 2012

Ciacho.



Jakiś czas temu (nieopatrznie) obiecałem Swojej, że kiedyś upiekę ciasto. Jak się okazało (również z powodu paskudnej pogody za oknem), owe kiedyś, nastąpiło dziś. Zakasałem więc ochoczo rękawy i otworzyłem puszkę piwa, żeby pieczenie ciasta umilić sobie odrobiną goryczki. Niestety, nie przewidziałem jednej rzeczy, jakże zgubnej dla mnie. Otóż kuchnię mamy otwartą na salon a w salonie Moja usadowiła się wygodnie na kanapie. Niby to czytając książkę, co chwila jednak zerkając na moje poczynania kuchenne zaczęła mruczeć pod nosem. Mruczenie uznałem za dowód uznania i tym bardziej, z większą mocą rzuciłem się w wir pieczenia ulubionej szarlotki. Budyń razem z kisielem, i jajkami, i mąką, i proszkami do pieczenia, i cukrem wanilinowym, i jabłkami rzecz jasna oraz dużą ilością cynamonu zaczęły tańczyć po całej kuchni a ja (niczym Maserak) tańczyłem razem z nimi nadając rytm i tempo. Tymczasem Moja  podziwiając, zapewne moje pląsy kuchenne, zaczęła zadawać coraz więcej pytań. Pytania powoli zaczęły przeradzać się w prawdziwą indoktrynację kuchenną. Z czasem zacząłem gubić rytm i tempo. Gdy Moja zaczęła podważać moje dogmaty kuchenne, irytacja dopadła moją świeżo ubitą pianę. W końcu Moja poderwała się z kanapy i przejęła robienie szarlotki, krzycząc, że postara się jeszcze coś uratować, mnie spychając wyraźnie do roli zmywającego.
-Za babą chłopie nie dojdziesz. - mawiał kiedyś chłop.
- Tam diabeł w piecu pali. - mówił inny chłop.
Coś w tym musi chyba być.

5 komentarzy: